W drodze do Santiago de Compostela – Bóg zawsze troszczy się o mnie…
Zawsze, gdy oddaję się w ręce Boga z ufnością, rozwiązuje On wszystkie moje problemy. Przeczytaj o tym, jak się mną zaopiekował, gdy bardzo bolała mnie noga i nie mogłam nieść swojego plecaka. Zapraszam.
Rano żegnam się z księdzem i jego towarzyszami drogi, jeszcze raz proszę o błogosławieństwo. Potem wraz z Ulą i Ewą szalejemy w restauracji, zamawiamy coś, co można by nazwać full english breakfast: frytki, kiełbaski i jaja sadzone. Śniadanie jest obfite i w bardzo dobrej cenie, postanawiamy więc najeść się na cały dzień. Przy śniadaniu nie opuszcza mnie jednak myśl, co mam zrobić; bardzo boli mnie kolano, a przede mną najtrudniejszy etap camino primitivo. Trzeba się wspinać, przed nami najwyższy szczyt. Niektórzy przejeżdżają ten etap autobusem. Ja bardzo pragnę iść, ale boję się, że mogę po prostu nie dać rady. Ula i Ewa planują dzisiejszy etap podróży, gdzie będą nocować. Ja nie mówię nic i zastanawiam się, co robić… Postanawiam oddać to Bogu. I nagle zaczepia nas kobieta z sąsiedniego stolika. Mówi, że nocowała w tym hotelu dwie noce, bo jest taki luksusowy. Wczoraj przeszła 7 km i ten etap przejedzie taksówką. Tak więc ma do zrobienia w tym dniu 15 km. W lot chwytam myśl: 15 km dam radę przejść, mimo bólu. Pytam, czy mogę z nią pojechać. Zgadza się, mam więc nowa towarzyszkę drogi. Rose jest Hiszpanką po 50 -ce, jest szczupła i elegancka. Jest lekarką, mówi biegle po angielsku i francusku. Okazuje się, że jej mąż jest Kanadyjczykiem polskiego pochodzenia. Poznali się w Argentynie. On był tam jako dziennikarz, Rose spędzała tam urlop, zakochał się w niej, widzieli się tylko 3 razy i postanowił przyjechać za nią do Hiszpanii. Rose mówi, że był bardzo odważny, bo zaryzykował dla niej swoja karierę. Rose była we Wrocławiu, a nawet wie, co to kutia, bo jej teściowa przygotowuje tę potrawę na wigilię. Ja daruję Rose szalik z napisem Wrocław Europejska Stolica Kultury, jest zachwycona. Na pierwszy rzut oka wydaje się, że będziemy super kumpelkami. Jedziemy 7 km taksówką i jesteśmy w drodze. Trzeba się wspinać, ale 15 km daję radę. Tym razem nocujemy w jakimś pensjonacie. Muszę dostosować się do planów Rose, a ona nie nocuje w albergach. Jest to dziwne uczucie, jesteśmy same, może standard jest trochę lepszy, ale mi brakuje ludzi. Rose znajduje w pokoju ofertę poczty hiszpańskiej, która za 5 euro przewiezie nasze plecaki na następne miejsce postoju. Oferta spada mi z nieba, bo następnego dnia wchodzimy na szczyt. Tak Bóg zawsze troszczy się o mnie, moja noga będzie mogła odpocząć. Rose wypełnia wszystko po hiszpańsku i znów muszę się do niej przyłączyć, bo ona zna następne miejsce pobytu. Godzę się na wszystko, bo sama nie dałabym sobie rady. W pensjonacie widać, że rzadko bywają turyści, w łazience jest ogromny pająk, nie ma w okolicach sklepu, a w knajpce można się tylko czegoś napić. Wychodzę, aby się przejść i pomodlić.
W pensjonacie, choć jest wygodniej czuję się naprawdę dziwie. Zawsze gdy spałam w alberdze, gdzie było tak wiele łóżek czułam jakby błogosławieństwo, które się nad nami unosiło. Jakby czuwał nad nami św. Jakub. Tu czuję się dziwnie, ale jestem otwarta na nowe doświadczenia…
1 komentarz
Irena · 19 stycznia 2018 o 12:56
Mario Magdaleno, Niewiasto o mężnym Sercu – masz rację – tak Bóg patrzy na Nas z miłością i wspiera w codziennej „walce” o … /dziękujemy
Błogosław nam Panie